Featured Post

People C’mon, Wherever You May Roam

C’mon people, people c’mon Walk with me together Into things unknown Into tribal sunrise hanging high above Valleys of your wisdom Mountains...

Wednesday, June 12, 2024

"Kosmiczny Piasek" - 12 polskich wierszy, 2011.

Karawan

Spod peruki przepastnej rzucał spojrzenia irracjonalne
na miasto w dole stłamszone, odrealnione i wielce niepokorne,
które wciąż zdawało się drwić z niebytu i przebierać się w świtowe pragnienia
kim był on i dokąd zmierzał
na nutach harmonijki rzucony w staw podmiejski
zasilany potokiem inkubacyjnych biurowców
odbijających się w podupadłych mydlanych oknach kamienic
których nikt nie chciał remontować
i ludzi, którzy nigdy remontu nie potrzebowali
gdyż wygodnie osiadli na pierzastych poduchach, spoglądali z tych okien i balkonów
prosto w otchłań codzienności
zachwyceni widokiem, zakręceni przestrzenią
i oddaleni niebem

Spod kamienia przydrożnego obserwował ruch okrężny
zdarzeń, systemów i koalicji, erotycznych anemików zasiedlających
supermarkety, toczących bój o plastikowe dłonie aseksualnych ekspedientek,
które doktor wysłał na terapię dla urojonych matek
aby wreszcie zapomniały o psach tłoczących tramwaje każdego wieczora
ingerujących w rzeczywistość agentach deszczu
on w rynnę rzucił harmonijkę i spytał „kim był on?”
ten, który jeszcze dziś rano
marzył, drwił i planował
ten, który pół-młodo umarł zatopiony w galarecie
ekskluzywnego klubu estetów
i polał się sosem
psychedelicznych grzybów

Spod amerykańskiej bandany przyglądał się inkasentom, bawidamkom,
jednodniowym milionerom, nieodkrytym kapelom, weselom, pogrzebom
i szpitalnej ciszy porodu, śmierci, rezurekcji
wybierał się na wystawy, na które nigdy nikt nie dotarł
kim był on – zapytały gazety dziś rano obwieszczając światu
koniec wojny i pokojowe czuwanie na wietrze
jego tam nie było – podpatrywał jazzmańskie palce pogrążone w obłędzie
kawiarnianych pogaduszek o walcach, francuskiej bohemie i modzie
akompaniujące codzienności Starego Rynku
gdzie oprócz turystycznych zbłąkańców
toczy się dymem i sadzą
życie pozostawionych starości
pół-młodych umieraczy
którym nie da nikt szansy
choćby jednego spojrzenia wstecz
nie wspominając o szansie
opowiedzenia swojej historii
zanim złoty śnieg zniweczy wszystko
i zbyt szybko przyjedzie karawan

Pulsar

Wędrowiec zebrał kamienie, odważył swoją dawkę i uwiesił ją u płatków uszu
lotos inhalował, wpatrzony w kredens wiekowego pokoju
malował innymi oczami ślad swoich palców na spowolniałym czajniku
wstawał i zaparzał herbatę za herbatą
dzień za dniem wypatrywał niepokojących objawów
zwiastujących chorobę bopu
w przetrzebionym strzykawką lustrze szukał potworów
które wcześniej spuścił ze smyczy
bezmyślnie, karnie pobiegły
za śladem stóp swych wczorajszych
a kończyny drzew bezcieleśnie zawisły na słońcu
czajnik wariował
domagając się haustu krwi wojownika, który tak bezczelnie
spoglądał spod gór wierzchołków
wyżej niż sięgał odór
zdrewniałych infantylnych dłoni
kochanków zauważonych idyllicznie, splecionych w bombowy wystrzał
ku świtowi – ku szalonym mnichom
i taki właśnie orgazm
pokrył słońce chromem
i okrył drzewa niesmakiem

Nikt nie przewidział skali i nie mógł oddać na płótnie choćby kroku jednego
wędrowca, który teraz rozsiedziawszy się wygodnie na sofie
pochłaniał muzykę rozpisaną na lata
przyjemności, a cała przeszłość przestała istnieć, w chwili, w której
zaczęliśmy prowadzić pamiętniki
aby zapisywać w nich wiersze tak durne, jak ten
i szkicować coraz to bardziej
łysiejące czaszki
opatulonych damskimi szalami podżegaczy rytmu

Sądzę, że siedziałem z nimi w jednej loży i piłem wódkę z diabłem
kiedy moja tancerka zmieniała partnerów, oni łypali na mnie niezdrowo
w myślach chichocząc, kiedy kaszlałem w przerwach
między kolejnymi Marlboro
być może wy dopadniecie mnie szybciej, ale jeśli utrzymam normę
spalania, przewiduję że nie będzie mnie z wami
za jakiś rok, i wtedy ja pochichoczę znad chmur, a wy przyznacie:
znaliście wędrowca, któremu obcy był ludzki język

Wędrowiec ten nadawał nieśmiertelnym pirackim radiem
same drętwe piosenki, komentarze do sztywnego życia
i kaszel, fusy, rozterki
patrzył znad talii kart
na swój prywatny, nieokreślony
i myślą ludzką niezdobyty
pulsar wiśniowy z delikatną nutą zmierzchu

Naocznie

Czuję czarne dziury – są tuż pod moimi powiekami
blisko, płaczą zasysając tereny zabudowane, flirtują z konsensusem gwiazd
pól, lasów – dzierżą berło iluzjonistów
i wadliwie wzdychają
do wiodących prym kwazarów, brązowych karłów, itd.
które nęcone nieubłagalnym poznaniem radośnie
jednogłośnie wtańcowują się w kres
samotne i spalone motyle
niesione drutem kosmosu
inteligentne formy życia – kochankowie i sędziowie
własnych horrendalnych życzeń

W międzyczasie oddech galaktyk milknie, rozlewa się mleko horyzontu
a wszystkie granice, zredefiniowane, pędzą ku sobie
z przeciwległych półkul karmy
spotykają się na podmiejskich ekranach TV
gdzie wciąż jeszcze trwa transmisja na żywo
z wczorajszego końca świata

Dla spóźnialskich nie ma usprawiedliwienia
nikt inny nie zapełni książek, bibliotek, korali wieczora
nie nawlecze na nowo na słupy telegraficzne
i nie nada wiadomości w czas
a ich czas będzie tylko łzą czarnej dziury, jednej z miliarda
gnieżdżących się pod moją lewą powieką

Pod prawą jest ich więcej
tam, horyzont zdarzeń, jest szprychą w kole mojego Mustanga
którego powinienem był sprzedać klaunom
pordzewiałych szmatławców
kiedy w zamian oferowali Drogę Mleczną
czułem jednak wtedy, że to mało
minę kolejne miasto i opanuję autostrady
zanim kurz zastąpi mi oczy
wypłoszy czarne dziury
uległym życiem na Ziemi

Przezornie zaopatrzyłem się w motykę
sporą ilość benzyny, gaz do zapalniczki i płótna
na których namaluję płoty i inne bezczelnie wątłe granice
wyznaczone przez ludzi, dla których moje oczy
są krajobrazem danych
a powstałe obrazy przeciwstawię pod-powiekowej ferii
majestatycznej nieposkromionej siły, którą naocznie
doświadczam na co dzień
pod postacią słonecznych cyrkli
wyznaczających granice prawdziwe – te, których
większość z nas nie zobaczy

Przewodnik Aniołów

Wkłułem się w ulicę, sprawnie, papilarnie, nieodwołalnie
najstarszą, sprawdzoną szprycą
przekreśliłem przyszłość, której idea nie bardzo mnie rajcuje
podrapałem się po udzie i znalazłem tam wrzód
przypominający cmentarne pomniki, pożółkłe i wątłe
papierowe kwiaty
które tyle lat zbierałem dla monarchów tego świata
jako dowód wdzięczności
za czas

Zimne białe gwiazdy, heroina, rozlały się po płótnie zdarzeń
wybierając krzykliwe, fluorescencyjne kolory, jarzeniówki
rozbłysły fleszem pistoletów, a bezimienne fraki
rozpadły się jak bile
rozległ się grzmot
rozkraczony samochód zaprotestował
i nade mną rozwarły się dłonie
przewodnika aniołów
ilustrowanej encyklopedii pomyłek

Spytał, jakie noszę marynarki i czy są dobrze skrojone
jak chleb, odpowiedziałem, i przywierają do ciała
jak rdza
kiedy jesteś cały z metalu
jak brzytwa przy goleniu
i makijaż do trupa
roześmiałem się, i w mojej czaszce, niespodziewanie
rozkwitnął nagły foliowy las
pełen nadludzkich orientalnych ptaków
zebranych w tomiki poezji
przez skrupulatnych japońskich kronikarzy
kroplami deszczu
pisali po suficie pagody
było to piękne, i życie wypełniło mój wszechświat
na krótki oddech, na samoistny zapłon budowniczego

Przewodnik aniołów charknął
odkrztuszał flegmę inercji
pluł na autostradę, i nie wydobywał z siebie żadnych
ludzkich dźwięków
stracił nieziemski wątek, kiedy odwróciłem głowę, żeby dostrzec
purpurowe mgławice stratosfery
rozgonione jak stada flamingów
przez lodowy asteroid poranka
który właśnie minął księżyc, i, jak się zdawało
próbował wrzasnąć przez atmosferę:
Oto wasz nowy przewodnik!

Pakunek

Arktyczne wiatry zamiotły moje ciało pod lodową piramidę
obsypały je złotem, a czoło ozdobiły diamentami – pokryły też ściany
pismem pierwszych siejb – zawarte tam wiersze sterowały żaglami duszy
wyżej pod kopułę, z prądem spraw bieżących, nie cierpiących zwłoki
ironicznie wbijały się w słońce
wiecznym pazurem podróży

Zapięły mnie pod szyję i błękitny szal zakotwiczyły u stóp
tworząc zgrabny pakunek dorzeczności – doczesny armament łaski
 który teraz gotów do podróży gwiezdnych spoczywał na platformie
półprawdy, fałszywych doniesień z przestrzeni
i czekał na sygnał do lotu, sprężony jak łuk herosa
wygięty w bumerang-zabawkę
odarty z duchowych błazeństw, skompilowany, cichy
gotowy do startu i lekki

Rozpoczęło się odliczanie – i sterta cielesna ostatni raz drgnęła
trawiona oddechem silników – zgrabnych łupin papieru
skrywających orzech zapomnienia
przegryziony tuż przed śmiercią
zgrabiony, w fanfarach niesiony – chyżo w pustki nocy
komunał przeciętnego człowieka
wgapionego w czerstwą skibkę

Wszyscy gryźć musimy – szukając w talerzu flesza
wentylacji – wszędzie przestworza, powietrza
na których moglibyśmy dryfować nieustannie młodsi i ciężsi
zapchani jak gołębie chlebem – zrzucając swój pakunek
na urodzajną ziemię świtu
coraz większy, obszerniejszy bagaż
zbierając, trwoniąc, odnajdując
chcemy, by więcej nas było – wszędzie tam, gdzie stawiamy
niepewne idiotyczne kroki – wydeptując martwe, odchwaszczone
ścieżki

Mój pakunek nie waży – orbituje już wokół większych,
gorętszych słońc – gdzie wybrał się wraz z lodowcem
pod którym ugrzęzłem na chwilę – kawałek historii człowieka
umknął moim oczom:
we fragmencie soczewki rzuciłem
cień na ciche wzgórza, gdzie samotny, strudzony wędrowiec
odebrał swoje tablice

Wystartowałem
z orzechem wiedzy na piersi – z diamentem i pyłem gwiazd
moje ciało zrzuciło swój ciężar
tylko tam, gdzie z nasienia takiego
inna cielesność skorzysta

Kosmiczny Piasek

Przebieram się za piasek – pozwalam się przesiać – odciąć
martwe tkanki pijaństwa, pozwalam się zgubić – odnajdą mnie
morskie fale
pozwalam wznieść z siebie domy
wiem, że runą nad ranem
jak się odwdzięczę za tak trafnie dobrany uniform
jeśli przyjdzie mi walczyć, opłuczę się i znajdę
najcięższe, nieoszlifowane kamienie
takie, których czas nie ruszył – i morze wystawi je do bitwy
popłyną rzeki, jeziora, lodowce
i wtedy dopiero powiem: narodziłem się

Nie rośnie na mnie nic – rzadkie źdźbła penetrują
ogrom mojej połaci, to wszystko, czego jeszcze
nie pomierzył żaden gatunek, nie odkryło żadne oko
rozlegam się wszędzie, jestem dźwiękiem i dotykiem
można mnie poczuć, westchnąć, użyć
skonstruować orbitalne miasta
wycelować statki w księżyc
zapisujcie we mnie czas, odmierzam go najcelniej
jak się odpłacę tak wiernym pupilom
za wszystko, co ze mnie zrobili

Pozwoliłem korzystać z mojego imienia, pozwoliłem kalać się
radioaktywnie, dopuściłem się do głosu
i włożyłem swoje słowa
w usta wypacykowanych prominentów
grzebano we mnie ciała, odchody i tworzywa
surowce i materie przenikały mnie na wskroś
substancje wżerami wpinały się w rozum
mózg roztoczył się plażą
budował zatoki, cofał się i pchał

Lecz wiatr przestał wiać – przestały też rosnąć chwasty
ostatnie kwiaty planety, a bezduszne maszyny
pompowały się ludzkością, ideą człowieczeństwa,
nauczone przez panów jak być panami
tłoczyły krew i nie kazały czekać zbyt długo
na przejęcie władzy absolutnej

We rdzy i trupim szlamie pracowały karnie na konto
biologicznych przeżytków z betonu
które przestały nadzorować budowę
kolejnego domu na plaży
nie ma już komu się cieszyć
nie ma powodów do wzruszeń
przebieram się więc za piasek
i karnie zasypuję wskazany palcem otwór

Klosz-Art

Rozbawił podmiejskie kruki tylko po to, by je zwabić
ich pióra owinąć wokół palców
i zmusić do śpiewu katarynkowych melodii wprost w nozdrza błękitu
stał upodlony głaszcząc nieme skrzydła
wyobrażał sobie krtanie nienarodzonych piskląt
wyzute z pragnienia śpiewu
nagie i blade jak on, nieopierzone nadmiary

Poprawił wczorajszy krawat i poczuł pod palcami
grudki czerwonej materii – serc ptaków, które wciąż jeszcze biły
w nieopisanym ludzkim głosem świetle
między sylabami i gdzieś na ćwierćdźwięku
zawieszały swoje namioty

Westchnął, sapnął i zaklął, rzucony między puszki marynat rybnych
i swąd skalonych gazet, wypchniętych w margines bruku
wdeptanych w jedność z kruczym łajnem
sto razy spisanych historii
ciągów logicznych
materii martwych i kielichów pozorantów
wychylanych na raz w zatęchłych tawernach, tramwajach
w dół doków, tam gdzie cumuje
bezbarwny władca kształtów
przyjmując formę żaglowca, białego w ciszy poranka
przenośni filigranowej
i żartem wypełnionej
markotnej makowej panienki
wciągniętej w miejski odkurzacz

Stuknął palcami w parapet i czekał na swoją kolej
w przedsionku dziwek i klakierów
tych, co udają aktorów, i tych, co grają pieszych
rzucił „czerwone światło” w ciąg korytarzy
lecz nie strawił odpowiedzi, podobnie jak ptaki
nigdy nie przyswoją błędu porażki

Co właściwie jest błędem, w swoim postępowaniu
nie znajduję śladów pragnienia, co wyzwala moje serce
z kołowrotków alchemii, a ciało wysyła do kostnicy
w chwilę po urodzinach – nie znajduję też śladów miłości
co czyni mnie wodoszczelnym, a właśnie nadchodzi burza
nie mam schronienia, a moje życie zwą sztuką – tam, gdzie
wciąż uchodzę za profana

Nikogo też nie przeproszę za macki poznania
przebijające moją czaszkę, oplatające miasto
jestem prostym, zbutwiałym kloszardem
i jeśli ktoś postanowi mnie opisać – przybiję mu piątkę

Bosowolny

Free-jazzowym palcem drwię i przenicowuję ostrze
fal, burzę ciasnogłowe falochrony
upadlam, przebarwiam, rozkruszam skały oceanu
wartkim potokiem iluminuję miasto
każdą kamienicę z osobna
każdy okrutny blok
pijackim korkiem zatykam odwłok świtu
pod moimi włosami rozlega się krzyk
galaktyk, rzuconych nagle o ścianę
rozgrzanych bydląt filantropii
pewnych siebie świetlnych
świętych cieląt
i w kwietniowe popołudnie splatam się w jedno z różami
bezmyślnie roztrwonionymi
na wszystkie kaprysy
wewnętrznej kobiety
którą powinny zadowolić dwudziestowieczne chansons
niedbale wyrzucane spod kapelusza
na śmierdzącej trupem scenie
do wtóru syrenich drgawek
peryferyjnych kloszardów
bujających się w rytm country-western
na bujanych fotelach tramwajów, krawężników, autobusów
w papierowych torbach niosących zmierzch
bogów, papilarne perfumidło zgrzytliwych gitar
dobiegających pół-tłumnie z apartamentu poniżej

Przez hałas wciąż słyszę kawiarenkę na parterze
i kiedy tak temperuję ocean
wbijając weń ołówki roztrzepliwości
niecierpliwości
i tanie chwyty słonecznikowej magii
uświadamiam sobie w brudzie
zaszczanego kaloryfera
w falstartach jutrzejszych gazet
że warto było przyjść tutaj, usłyszeć okna
i zwabić, okiełznać chmury – być smoczym jeźdźcem
na ich wiernych barkach, trefnisiem zagrać
tuż przed burzą – a krople potężne zbierają się
na parapecie, przenikają rdzę i rozpada się mur
kartonowe scenowisko patałachów – słowobojnych
adiutantów diabła-drag-queen
a ich wielkie wieszcze umysły uwierają mnie w skarpetę

Wkrótce wytrząsnę resztki tego tynku
kamyszków, bazyliszków, jednomyślnych flagowych
głupców – i odejdę boso wolny
prosto w wilgotny, trzepotliwy blask jutra

Różowy Świt

Różowy świt roziskrzył główkę zapałki
oplótł liany latawców wzdłuż akweduktu chmur
rozprysnął krople światów na nieme frachtowce dnia
rozbłysnął ruch, papierosowe światełka w jednej chwili
rozproszyły zmierzch, miliony ludzi symultanicznie
strzeliło zapalniczką, rozbrzmiały pieśni rosyjskich bardów
kociołki, gitary, pałeczki, jadłem ryż na chwilę przedtem
jedyny posiłek dnia w ubogich czasach piosenki
wszyscy byli mali, lecz spełnieni, skromni, lecz wypełnieni
pobrzaskiem dalekiej zorzy – pocałunku stref bezgwiezdnych
pasów mleka rozlanych na udzie palaczki
pogrążonej w naiwnym zjednoczeniu
z resztą przebudzonej populacji, ona jedna zachowała seksapil
aktorek niemej epoki, i o jej udo ocierał się pysk
zgarbionej, sczerniałej bestii, która nie potrząsa już
mrocznym tamburynem, rytm przejęli nasi, obdarci brodacze
niepochlebnej masom religii, czekają tylko aż autor
zadmie w róg, a wyjdą z cmentarzy odziani w aksamit
nowych porannych płócien, z przepaskami przysłów
na biodrach, zapętleni w swej prywatnej odysei
wszyscy są głodni i cisi, lecz z całą pewnością nie martwi
serca biją, a z gardeł dobywa się śpiew, radosny
okrzyk swobody, słowa pomijanego
w spisanych za życia kronikach, z obawy przed
wewnętrznym cenzorem, kanonem rytmu
lecz teraz wszyscy ci ludzie, armaty absolutu
wpatrują się w krematorium wyobrażeń
smutne, pod nimi, jedyne miejsce, o które nie otarło się słońce,
wspomniana wyżej bestia, tam szaleni naprawdę
zajęli adekwatne miejsca, a miliony ludzi westchnęły
z panoramiczną ulgą, gdy odwróciły się role
palaczka parsknęła śmiechem, poprawiła włosy
i zajrzała w głąb sypialni, gdzie półgłosem objawiony mesjasz
grał na gitarze, i szczerze mówiąc nawet ona, upragniony
anioł mas, nie zdołała oderwać jego wzroku
od śpiewnika eonów rozłożonego na tygrysiej skórze
u stóp młodego grajka, w tle rozbrzmiewały orkiestry
i dzikie plemienne bębny, cieszyły się Indie, płakał
Pacyfik, lecz nikt nie słyszał nut
nuconych przez wybrańca: wszystko, co śpiewa
i tak je powtarzało – powtarzał to księżyc wpatrzony
w swego kochanka, i on, wpatrzony w swoją kobietę
wzruszyła ramionami i poszła zrobić makijaż
lampa oliwna wciąż się paliła, lecz wszędzie tłoczyło się słońce,
dziecko jasnego różowego świtu
pogańska nić wszechświatów
u progu stały anioły
zebrane ze wszystkich żyć

Receptura Kulistego Lunatyka

Przy międzygwiezdnym wodopoju leżę w wielbłądziej czaszy
wyczuwam kość pod nosem, widzę garby nad sobą,
słyszę kopyta piasku, krepowe urny, lustrzane słoje
ogary skaczą w fontannę, pociągając za sobą łowców
ogiery wpadają do studni
w nagłym wyzwoleniu
wnikliwej uciechy, spotka je śmierć
pochylona stała koniunkcji
a ja napiję się wody, gdybając o losie zmarłych
dryfujących na gazowych obłokach ciał
wysuszonych owoców

Trawią mnie soki pustyni i błędne szlaki oazy – metamorfozy
pierwszych księżycowych plemion, wpadam w krokodylą paszczę
gładzi mnie dziki kocur, i wtedy myślę o niej – pierwszej kropli
winoroślnej, ciężkiej draperii pomarańczo-wonnych włosów
uczepionej mojego ramienia – ciężkiej stali wojownika
chełpliwej i skorej do walki
towarzyszki magii, szepczącej do ucha pieśni
o rychłym końcu wojny

Polunatykowałbym dzisiaj, zmieniając temat, i udał się podświadomie
na wieżę bezokienną, zamknął się w ciasnej celi, zabazgrał ściany
potem, starym mnisim zwyczajem lub wyskoczył z najwyższego balkonu
zawieszając słup w powietrzu, pal mojej krwi i miodu
wokół niego obracałoby się niebo
a ostatnie mgnienie życia
rozprysło by się w dole
zatomizowało powietrze – może ktoś odnalazłby mnicha
i odczytał szalone wersety
zachęcony widowiskiem gapiu
oazo nad sobą samym

Zachęcam do wejścia w wielbłądzie szczątki
stawiania dysfunkcyjnych kroków
ponad powszednią linią
grubą kreską zakazów
i jak najczęstszego spadania z własnych horrendalnych wieżyc:
tylko w ten sposób
znajdziemy pasożyt, wyżeracz naszych sumień
dławiący czaszki dziecięce, z których potem wyrasta prawo
i ciasny uniform cywilny

W każdym takim wdzianku tańczy milion klaunów – wystarczy
poluzować zdjąć jarzmo
miłość mieszka gdzie indziej, i ani lekarz, ani matematyk
nie opracuje nigdy w plazmowej pieczarze
receptury kulistego lunatyka

Damy Dyletantów

Lepkie od soków trzewiowych tory prowadziły mnie w mgłę drastyczności
spoza której prześwitywał chrobot ażurowej nocy
szedłem pijany, w dół, głębiąc i błądząc gdzie potężne maszyny czasu
drążą swoje dziury w każdym niemowlęcym czole
puknąłem się w głowę i na chwilę opamiętałem swoje żądze – chęć
poznania dłoni sterujących machinerią, chęć dotknięcia przestworzy
jednym trafionym oddechem, wreszcie w tonacji
z wiecznym chórem nieróbstwa
nic-nie-posiadaństwa, kryształowych żyrandoli
wpadających do porcelanowych filiżanek
wypełnionych kawą i moczem
w których gdzieś tam, daleko, odbijają się gwiazdy, zodiak, mgławice
i wszystko to, co spada, ostatecznie przygniecione
ciężarem swego wnętrza, odpowiedzialnością za boskie sfery
nazwane tak przez nas, wiecznie tropiących piękno, bestialstwo
urokliwi, pełni gracji, przystępni i opanowani
tak, jak chcą nas widzieć władcy

A może by tak, dla hecy, zbudować most i pociągnąć tory dalej
dalej poza mgłę, noc, kres – i zerknąć na chwilę w oczy stworzenia
które może okazać się praprzodkiem żarówki
rozbłyskującej nad poetami
skupionymi na partyjce brydża
i literatkach wypełnionych smołą
popiele pokrywającym stół
rozmyślających o swojej młodości – przepitej, przećpanej, rozlanej
i przespanej, patrzących na władców zza nieprzystępnej kotary cygaństwa
spod słomkowych kapeluszy i okularów Ray-Ban
zza garniturów w paski, piżam, szlafroków
rzucają granaty słowa
przeciwko czołgom ascezy
sami byli ascetami, poznali więc wroga i teraz chcą przepychu, splendoru
należnych honorów – pragną kobiet, które roztrwonili w notesach
pragną ich fizycznie – nic nie jest w stanie
opamiętać aptekarskich dłoni
sięgających powoli po ręce władców
aby odpić, odbić i odespać biżuterię należną damom
rozrzucić ją potem na łóżku i cały dzień przebimbać
koziołkując jak Keaton ku ich uciesze
ich, skuszonych dzwonkami srebra, przypieczętowanych wojną
wypadów w stronę domu

Czym jest nasz dom – stawaniem naprzeciw chełpliwym dyletantom
pragnącym załapać się na neoklasycyzm
łasząc się swym zbiorem poromantycznych od do prostytuujących się
pół-zarośniętych transwestytów
robiących tu za damy
damy, damy wam dyletantów

Sen o Starym Mieście

Wspinałem się stromymi, krętymi uliczkami – mijałem znajome twarze
mój kontrabas płonął, ktoś wbijał nóż między żebra
kalecząc nie mnie, a instrument – jego zmuszając do płaczu
w panice błagał o litość
grając jazzowe standardy

Przyjąłem ostrzeżenie, nie biegłem jednak – powoli podziwiałem
krajobraz – przypadkowy i nieostry
szare ściany rzucone na zakurzony obiektyw
który wmontowany w oczodoły rozświetlał poboczne
chodniki przede mną

Tak brnąłem dalej odnajdując starych przyjaciół
sprzeniewierzonych samym sobie – zdradzili wolność
z ceną nietykalności – teraz śmiali się w twarz
wczorajszym idealistom – a jeszcze niedawno tak wiele
im obiecywali, dyskutując do rana o bandach, wieszczach, kabaretach
pijąc to samo wino, rżnąc te same panny
nie stać nas było na whisky
dziwki, flagowe okręty

Barki płonęły w porcie – ogrzewały dłonie
rozświetlały dalszy plan, a w jego nimbie
wciąż wspinałem się wyżej – uliczkom nie było końca
a na każdym narożniku, czaił się dłużnik, diler,
psychopata – wszyscy
ludzie, których znałem
pod innymi imionami
wyszli zza kulis żeby przyjrzeć się odtwórcy
pierwszoplanowej roli
makabrycznego kabaretu

Co ciekawe, nie pamiętam kobiet – a jeszcze wczoraj jedna
obudziła się w mojej szatni
czytając „Wilka Stepowego”
nie wiem, jak miała na imię, a latarnie były jej domem
dlatego też wyszła wcześnie – a ja kręciłem dalej
zimną niemiecką kamerą
„Sen o Starym Mieście” – nie jestem nawet pewien,
kto powierzył mi funkcję reżysera:
z początku miałem grać i brnąć w przedsionek śmierci
być basistą-wyrzutkiem – film
dotyczył ulic, muzyki, nie mojego serca
czuję jednak, że to ono płonie za każdym razem
gdy spotykam starych przyjaciół
aby dowiedzieć się, że zostałem
już tylko ja jeden, po drugiej stronie kamery
z parcianą ścieżką dźwiękową

No comments:

Post a Comment